Adam Fularz
Ostatnio udała mi się rzecz niesłychana: zdołałem dojechać z Berlina do Zielonej Góry na 10.15 rano, ponieważ się spieszyłem na trening. Ale wymagało to pobudki o wpół do 6 rano i wczesnego szybkiego śniadania u goszczących mnie niemieckich przyjaciół, niemniej mogę mówić o niesłychanym szczęściu- normalnie taka podróż trwa około 6 godzin. No cóż, nie jesteśmy łatwo dostępną częścią Europy, a dystanse, które ongiś były bardzo krótkie, wydłużyły się niesłychanie. Zupełnie jakby ktoś chciał dokonać geopolitycznego tańca-połamańca i dokonać zdawałoby się niemożliwego- maksymalnie utrudnić komunikację z Berlinem, ongiś stolicą naszego województwa, w czasach gdy jego obecna większa część nosiła nazwę Ostbrandenburg. W efekcie dziwnego wygibnięcia się tyłem ta prowincja, pozbawiona bliskości metropolitalnego serca i łatwego dostępu do krwioobiegu stała się prowincją prowincji.
Granice podzieliły dawne województwa, landy i regiony. Odcięta granicą na Odrze i Nysie wschodnia część Brandenburgii, zwana Ostbrandenburg, nigdzie indziej nie pasująca, stała się samodzielnym bytem, wiodąc skromny i nienarzucający się żywot nieco na uboczu kraju. Jakby ktoś chciał zobaczyć jak wygląda region po amputacji jego stolicy, to zapraszamy do tutejszych miast, takich jak Lubsko, które, ongiś znakomicie skomunikowane z resztą świata, dziś stały się symbolem prowincji, gdzie nikt nie zagląda, chyba że chodzi o to by nakręcić film o wybuchu jądrowym w Hiroszimie, korzystając z tego, że w zrujnowanych zabudowaniach wystarczy tylko porozrzucać nadpalone manekiny by osiągnąć zamierzony efekt scenograficzny. Miasta te, choć kiedyś były doskonale nanizane na różaniec wzajemnych powiązań geopolitycznych Europy, dziś są jednak na jego szarym końcu, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Tak blisko, a tak daleko. Za granicą na Odrze rozpościera się inny świat, o którym niemal nic nie wiemy, a i druga strona o nas wie niewiele. Uwe Rada, berliński dziennikarz o niezwykle ciętym języku i trzeźwym oglądzie świata, napisał nawet książkę „Zwischenland”, mającą przybliżyć Niemcom ta martwą plamę na mapie, jaką jest w ich głowach dawna Ostbrandenburg. Ale cóż z tego, że jego książka została przyjęta dość pozytywnie, skoro biała plama pozostała białą plamą? Nie wierzycie? To spróbujcie do tej białej plamy dojechać z jej metropolii.
Godzina 17:25, Warszawa Centralna. Wsiadamy do kursującego do niedawna pociągu ekspresowego „Lubuszanin” pokonującego 444 kilometry z Warszawy ku Zielonej Górze. Godzina 17:41, Berlin Zoo, łapiemy ostatni ekspres regionalny linii RE1 z Berlina, by po skomplikowanych przesiadkach dotrzeć do Zielonej Góry (142 km). Do Frankfurtu nad Odrą docieramy o 19:04, i następnie niemal biegniemy przez most graniczny na dworzec autobusowy w Słubicach, by złapać (jak się pospieszymy) ostatni autobus PKS do Zielonej Góry (19:45). Gdy po karkołomnej przesiadce znanej tylko wtajemniczonym stałym podróżnym na tej trasie docieramy do Zielonej Góry autobusem, to ekspres z Warszawy wtacza się na dworzec w podzielonogórskim Sulechowie. „Europa pur”, jak to ironicznie podsumowałby jakiś Niemiec.
Gdyby jednak jechać tylko pociągami, to do Berlina zapłacilibyśmy o jakieś 40 % więcej. Logika cen, nawet niemieckich, nakazuje by bilet do Belina zamykał się w sumie ok. 60 PLN, ale gdzie tam! Ceny biletu do Berlina zaczynają się od ponad 100 PLN, i jest to cena mająca się nijak do tego co płacą Niemcy za połowę tego dystansu z Frankfurtu do Berlina (ok. 8 euro).
Zupełnie jakby ktoś bardzo chciał, by z naszej części Polski nie jechać do Berlina, i zrobił wszystko co tylko mógł by tą podróż maksymalnie utrudnić. Bo to przecież jest aż komiczne, by do miasta 3-krotnie dalej położonego jechało się szybciej niż do tego które jest położone nieporównanie bliżej, bo oddalonego tylko o 142 kilometry. Logika nakazuje by żądać od przewoźników pokonania tego dystansu w jedną, góra dwie godziny. Ale gdzie tam- po drodze pokonywana jest granica zmiany czasu (heute zmienia się na potem), mentalności i obyczajowości (ta postprotestancka zmienia się na inną). Brakuje tylko jeszcze różnego rozstawu torów, ale ten problem przynajmniej w części rekompensuje atrakcja w postaci różnego zasilania trakcji na kolejach obu krajów.
Co jest przyczyną tej zbiorowej berlinofobii władz województwa lubuskiego? Poczucie niższości? Na pewno tak, bowiem nie sposób równać się z krajem o średnio 3-krotnie wyższym dochodzie na głowę mieszkańca. Ponadto jest to też poczucie tego że Berlin przytłoczy i zdominuje Ziemię Lubuską, ponieważ geograficznie jest jej naturalną stolicą i za nic ma granice narodów w zjednoczonej Europie. Berlin jest dla Ziemi Lubuskiej tym czym Wrocław dla Dolnego Śląska, Warszawa dla Mazowsza etc.- po prostu dominującą aglomeracją. Czy będziemy jeszcze jeździli do teatrów i na zakupy do Wrocławia czy Poznania mając pod bokiem 4,5-milionową aglomerację? A może mając obok taką alternatywę zaniechamy nawet podróży do Warszawy, co rani dumę warszawocentrystów- przeraźliwej części decydentów w różnych centralnych urzędach?
Bo może Berlin jest lepszy niż Warszawa? Z wielu powodów na pewno- tak bogatego wyboru w sklepach, czy w spektaklach nie znajdziemy nigdzie indziej w tej części Europy. Z Berlina dolecimy wszędzie i jeszcze dość tanio, wobec czego przesiadka na Okęciu stanie się zbędna. Dla przeciętnego Lubuszanina to Berlin, a nie Warszawa, sprawia, że nagle znajdujemy się w Europie. I być może już niedługo w centrum Europy. Mają to umożliwić megainwestycje swym rozmachem nieco tylko ustępujące majaczeniom nadwornego architekta Hiltera, Alberta Speera (który na szczęście zdążył zbudować niewiele, m.in. szkaradny wieżowiec na rynku we Wrocławiu). Nowy transkontynentalny gigaport lotniczy Berlin Brandenburg International, nowe, pełne drapaczy chmur centrum miasta przy Potsdamer Platz oraz nowy główny dworzec kolejowy Berlin Hauptbahnhof, nakryty największą przeszkloną halą peronową Europy mają to ułatwić i niemal wszystko to jest gotowe. Gigantomania goni megalomanię, i wcale nie na żarty.
Czy sensowne jest unikanie wyszukaną ekwilibrystyką naturalnego centrum naszego regionu jakim jest i był Berlin? Może to właśnie przez te geograficzne wygibasy stajemy się prowincją skąd daleko jest wszędzie? Prowincją bardziej prowincjonalną niż zwykłe prowincje, bo sztucznie odciętą od jej centrum, które złośliwa Historia wrzuciła do sąsiedniego kraju? Dziś bowiem dystans który przedwojenny ekspres „Latający Ślązak” (Der Fliegende Schlesier) pokonywał w godzinę, zajmuje pociągom od 5 do 6 razy tyle! Ów przedwojenny ekspres cały dystans 330 km z Berlina do Wrocławia pokonywał w 2 godz. 40 minut, ze średnią prędkością 128,4 km/h. Dziś o takiej prędkości na nadodrzańskich torach można pomarzyć, a osiągalne na zdewastowanych torach prędkości są 3- lub 4-krotnie niższe. Nawet pociągi międzynarodowe, które ongiś kursowały przez Zielona Górę, kierowane są niezelektryfikowaną trasą zastępczą przez Żagań. Przedwojenna prosta i krótka podróż do stolicy tego regionu jest ogromną wielogodzinną wycieczką z wieloma przesiadkami. Że w związku z tym staliśmy się prowincją prowincji, raczej nie dziwi. Wszak prowincje do kwadratu mają to do siebie że trudno się do nich dostać, a jeszcze trudniej z nich wydostać.
W tej konkurencji naszym niewątpliwym atutem są niebezpieczne drogi. Dawna „Reichstrasse 5” łącząca Berlin ze Śląskiem przez Frankfurt. Jest jeszcze jeden powód dla którego do Berlina podróżuje się transportem zbiorowym- jak w każdym dużym mieście ogranicza się tam ruch samochodowy i pokonanie aglomeracji w samochodzie jest męczarnią, a znalezienie parkingu w centrum graniczy z cudem. 80 procent podróżujących do Berlina wybiera transport zbiorowy, co wcale nie dziwi patrząc na zatłoczoną sieć drogową. Oczywiście jest też autostrada, mało uczęszczana (jak dowodzą badania ruchu) i przechodząca przez południową cześć województwa.
Narzuca się wrażenie że dla sąsiadów zza Odry jesteśmy dziwni, wyżywamy swoje niedostatki kondycji psychicznej na pełnych koleindziur drogach, co jak wiadomo grozi kalectwem lub śmiercią. Sam znam jednego niemieckiego malarza który postradał zdrowie na przygranicznej polskiej szosie (nieszczęsnej Reichstrasse nr 5), i opinia ta przez takie przypadki się tylko utwierdza. Zdaje się że to właśnie bezpieczeństwo ruchu drogowego jest tematem w którym zaległości Polski w porównaniu do jej rozwiniętego sąsiada są największe, i przynoszą najbardziej krwawe żniwo. Tutaj mamy się czego wstydzić, ba, powinniśmy chodzić ze spuszczoną głową tolerując taką drogową masakrę i zajmując zaszczytne pierwsze miejsce Europy pod względem śmietelności wypadków drogowych.







Wydaje się że konieczna jest dyskusja o Ziemi Lubuskiej i jej zależnościach z Berlinem. Trzeba przedstawić nasze obawy i animozje, oraz nadzieje i zalety więzi z tą aglomeracją. Być może część z nich to tylko stereotypy? A może też czają się tutaj potencjalne zagrożenia? By wypracować sensowna politykę, konieczna jest rzeczowa dyskusja, której nie widać by ktoś podjął. Jednakże stan transgranicznego transportu chyba ewidentnie wskazuje na to, że temat Berlina jest dość śliski, niebezpieczny, i przez to dyskretnie wymijany. W takiej sytuacji trudno rozbić stereotypy, oraz rzeczowo wyjaśnić zagrożenia, jakie płynąć mogą z faktu że metropolia tego regionu jest częścią innego kraju, innego narodu. Integracja z nią może wywołać efekty pozytywne i negatywne, lecz jakoś nie widać wzmożonej dyskusji która taką integrację miałaby poprzedzić. A bez tego trudno oczekiwać poprawy więzi między regionem i jego nieco oryginalnie ulokowaną metropolią.